Wyznawcy teorii globalnego ocieplenia od dawna straszą ludzi, że rozmarzające lodowce spowodują globalny potop spowodowany wzrastającym poziomem mórz. W praktyce okazało się, że lodu ubywa w Arktyce i przybywa w Antarktyce, a światowy poziom oceanów jest raczej stały. Są jednak pojedyncze miejsca, w których rzeczywiście zauważa się wzrost poziomu wody na tyle istotny, że grozi powodziami ze strony morza. Do takich miejsc należy na przykład Nowy Jork.
Zaobserwowany w ciągu dwóch lat wzrost poziomu wody w okolicy wybrzeża Nowej Funlandii to aż 128 milimetrów. Naukowcy mówią, że to jest szokująco dużo i nie da się tego wytłumaczyć jedynie globalnym ociepleniem i topnieniem lodowców. Ten ekstremalnie duży wzrost poziomu morza zaobserwowano już w latach 2009-2010 i jest to zdarzenie bez precedensu w stuletniej historii pomiarów poziomu wody na wybrzeżu USA. Analiza statystyczna wykazała, że to jest wydarzenie, które może wystąpić raz na 850 lat, ale nie wiadomo co je wywołuje.
Tak zauważalny wzrost poziomu morza oznacza, że łatwiej dochodzi do powodzi na północnym wschodzie USA. Specjaliści ostrzegają, że mieszkańcy wybrzeży muszą się przystosować do takich zjawisk, ponieważ modele klimatyczne wskazują, że takie zagrożenia będą narastać w ciągu tego stulecia. Praktycznie każda burza będzie oznaczała rozległe powodzie.
Badający anomalny wzrost poziomu oceanu eksperci z NOAA (National Oceanic and Atmospheric Administration) twierdzą, że wzrost poziomu wody to skutek cyrkulacji oceanicznej. To dlatego właśnie w okolicy północno-wschodniego wybrzeża Ameryki Północnej poziom wody podnosił się cztery razy szybciej niż średnia dla wszystkich oceanów. Zagrożony jest Nowy Jork, oraz takie miasta jak Baltimore, Filadelfia czy Boston.
Według naukowców za anomalię może odpowiadać prąd oceaniczny Golfsztrom. Dopóki jego prędkość była na stałym poziomie utrzymywał się układ równowagi strumieni tworzących ten prąd zatokowy. Jednak jego prędkość zmalała, co spowodowało wzrost poziomu wody w okolicach wybrzeża i spadek w centrum.